Rzecz o mokrej wodzie

Regularnie zapalał w katedrze świeczkę w intencji ludzi wszystkich wyznań, narodów, płci i ras, którzy tak jak on, czuli się w jakiś sposób wykorzystywani. Wzniecał płomyk z myślą o swojej i ich wolności oraz godności, które z różnych przyczyn były ustawicznie naruszane. Tak jak wielu, cierpiał z powodu manipulacji, niegodziwości i bezczelności sprytniejszych. Modlił się więc, by nadchodzący świt dał im wszystkim siłę i sposób obrony. By ziemia, na którą tak często upadał, choć przez chwilę nie była twarda, by wiatr choć raz nie wiał silnymi podmuchami w oczy, by ogień nie parzył, a ulewy wylanych łez nie przemaczały więcej jego duszy do suchej nitki. Modlił się o to, by świat nie był takim jakim był, bezlitosnym zimnym piekłem.

Któregoś  razu w liście pozostawionym na stole przeczytał: …A teraz żegnaj. Kochałam Cię… Ale to już tylko wspomnienie. K.

Zbladł, nie miał już siły płakać. Znowu udowodniono mu, że nie zasługuje na fatygę i bezpośrednią rozmowę. Dziś Loe kończył 23 lata, uznał, że jego życie, jako pasmo ciągłych niepowodzeń, udręk i straconych nadziei nie ma sensu. Zrozumiał tego deszczowego listopadowego dnia, że chyba nie jest tu mile widziany, a radość jest jedynie mitem, dziecinną bujdą którą wciska się ludziom od małego, żeby zmusić ich do porannego wstawania. Z lękiem patrzył w przyszłość, która malowała mu się jako jeszcze sześćdziesiąt lat ciągłej walki o to by nie dać się złamać. Uznał, że wszystko piękne, co było do przeżycia, już przeżył i nie zamierzał dłużej czekać na łaskę losu, która zrzuci mu z Pańskiego stołu choćby ochłap szczęścia czy jakiś okruch nadziei. Resztki dumy nie pozwalały mu stać jak żebrak w kościele i znów błagać Najwyższego o litość. Jeżeli Stwórca, bawiąc się jego losem, nie wysłuchał żadnej z jego żarliwych próśb i przez ostatnie siedemset dni nie udowodnił mu, że przeżycie następnych kilkunastu godzin jest warte choćby funta kłaków; on – Loe, nie będzie się więcej wysilał i poniżał, za bardzo cierpiał, za dużo go to wszystko kosztowało…

Kupił więc linę i znalazł odpowiedni kamień. Nie pożegnał się z nikim, nie wysłał listu do matki, nie chciał jej znowu martwić. Stanął w deszczowy, jesienny wieczór na moście. Obwiązał mocno sznur wokół nóg, tak by nie mogły same się uwolnić. Na drugim końcu, przymocował kamień. Zamierzał skoczyć, naprawdę, już za siedem minut.

Siedem minut był czasem, który zostawił sobie i Bogu. Sobie, na powtórne sprawdzenie wiązania i pożegnanie marzeń, a Bogu na ewentualne zastanowienie.

Mijała właśnie siódma minuta, gdy nagle do jego uszu dotarł cieniutki krzyk. Gdzieś w dole we wzburzonych odmętach mroku. W lodowatej wodzie, która miała być przedsionkiem jego Styksu, wołano o pomoc. Z początku myślał, ze się przesłyszał, że to w jego głowie rozbrzmiewał jęk topiącej się duszy, ale nie, głos stawał się wyraźniejszy, był to głos dziecka. Na jego oczach, jakieś dziesięć metrów niżej przepłynął pod mostem kawał drewnianej deski i trzymająca się jej kurczowo, ledwo widzialna w tych ciemnościach ludzka drobinka. Ciało Loe mechanicznie chwyciło za nóż, odcięło kamień, uwolniło nogi i skoczyło. Nagły skurcz w dolnej części płuc, uprzytomnił mu, że ściga się właśnie z zimnym prądem, by jak najszybciej dotrzeć do belki.

Są chwile w życiu człowieka, w których nie jest on w stanie wyjaśnić, co robi i dlaczego działa w ten właśnie najwłaściwszy sposób. Teorie na ten temat są różne; niekiedy podają tłumaczenia z pogranicza mistyki, dotykają różnych sfer podświadomości, mówią mgliście o odruchach bezwarunkowych, o tajemniczej pamięci z czasów, kiedy nasi rodzice nie byli jeszcze dziećmi swoich rodziców. Jakkolwiek by na to nie patrzeć, jedno jest jasne, nigdy nie żył jeszcze nikt na tyle nieistotny, by nie mieć choćby najmniejszego wpływu na zmienne koleje losu świata.

W pewnej chwili Loe poczuł dno pod stopami. Stał drżący na brzegu. Okryto go kocem i zdjęto dziecko z jego pleców. Zdał sobie sprawę, jak mocno trzymali się siebie nawzajem. A potem docierał do niego już tylko ledwo słyszalny gwar. Mnóstwo ludzi kręciło się wokół nich. Widział jak przez mgłę jakieś uśmiechy, czuł czyjeś poklepywania po ramieniu. Rozpięto jego koszulę, przystąpiono do rutynowych badań lekarskich. Nic jednak nie zrobiło na nim, już nigdy potem, takiego wrażenia, jak świdrujące spojrzenie wyłowionego chłopca. Siedział nieco dalej, przechodził te same kontrole. Ludzie jak pszczoły, uwijali się wokół nich, a im nie kończący się czas rozszerzał ciszę, w której trwali obaj, patrząc na siebie z wdzięcznością…

Czteroletni wówczas następca tronu, urósł, ukończył medycynę z wyróżnieniem, stał się znakomitym chirurgiem. Jako władca, wiele czasu poświęcił również na studiowanie języków i polityki, a jego rządy charakteryzował największy rozkwit nauki, techniki, architektury i sztuki w historii tego państwa.

Kto komu ocalił tamtego wieczoru życie? Ilu ludzi uratował późniejszy król? Ile istnień ochroniła jego polityka pokoju, porozumień i inwestycji w wiedzę? Być może dowiemy się tego u skraju czasów, a być może nie będzie to miało już wtedy znaczenia…

Jeden niedoszły samobójca zmienił, w tym odległym kraju, bieg rzeki ludzkich losów. Bo taka jest natura rzeczy: woda płynie i moczy, ogień spala, wiatr wieje silnymi podmuchami, a ziemia twardą jest.

Groszek, Gdańsk, styczeń 2011 rok.