Szuflada
Mówiące Obrazy to projekt łączący skrawki wspomnień, różne miejsca, różnych Ludzi i różne środki wyrazu.
Kilka zdjęć codzienności Groszka; mijanych przedmiotów, barw, struktur i cieni, nierozerwalnie związanych z nimi skojarzeń, chwil, rozmów; doczekało się dopisanych do nich tekstów.
Teksty zaś, doczekały wspaniałych głosów Lektorów i nagrań. Wszystkie te spotkania i zbiegi okoliczności, utkane zostały w historię pewnej wyprawy. Czy się odbyła naprawdę? Czy się właśnie nie odbyła, a tylko nam wydawała, trudno powiedzieć. Może jak cała Rzeczywistość, jest tylko serią mówiących obrazów.
*) zdjęcia wykonane telefonem styczeń–listopad 2021 r.
*) teksty spisane ręką marzec–sierpień 2022 r.
Było nas Dziesięcioro Marzycieli, staliśmy razem na zmrożonym wybrzeżu. Szaroniebieska Dal nawoływała nasze serca, pieśnią przygody tętnił mózg.
Wewnętrzne pragnienia walczyły z uporządkowaniem. Tam za horyzontem, mogliśmy być wszystkim, tam za horyzont wzywały nas sny.
Cienie nasze w jeden błękit się zbiły, w głowach wypłynęliśmy już. Tam cumować za chwile mieliśmy. W naszych myślach oswajaliśmy już tamten Ląd.
Aż nagle głos rozsądku czy żołądka wybrzmiał:
— Ale na drugie śniadanie zdążymy wrócić, powiedz, co?
— Ja bym kawę zbożową wypił…
— A ja bym płatki zjadł…
Stojąc przy kutrze, jeden z nas powiedział:
— Przyjaciele płyńmy stąd, łajba w kierunku wody stoi! Słońce nam przyświeca, za Zatoką przygoda czeka… Na co my czekamy?
Przypadliśmy więc do siebie, kłócąc się i przekomarzając, gdzie woda a gdzie dziób; czy Gotlandia, Szkocja czy Ibiza a gdzie syreni lud.
Nie wymagajmy od Czarodziei, by twardej złożoności znali skład.
Byliśmy tylko grupką marzycieli, chcących opłynąć cały Świat.
Będziemy płynąć!
Płynąć będziemy według szklanej mapy wszystkich lądów, pływów i gwiazd. Różę wiatrów się jakoś wyznaczy, Zachód, Północ i do Indii szlak.
— W samo południe mapa nam się stopi i odwróci zdarzeń bieg!
— Bądź spokojny! Po dwudziestej, na Zwrotniku, wachtę przy sterze przejmuje, wieczny zdobywca, podróżnik, wytrawny hodowca marzeń — Somnium-Sen.
Był wśród nas dzielny marynarz, jak kabanos długi i suchy. Błękitem oczu odważnie patrzył w niebo i w Dal. Dla krzepy pił olej ze słoików i uśmiechał się na złoto. Nocami w Jego pępku kosmos się przeglądał, o świcie pokład rozbrzmiewał rytmem jego kroków, kańciastych acz zdecydowanych. Gdy szedł, to szedł a wiatr mierzwił Jego włosy. Głos miał tubalny, piękny, rozpoznawalny wśród spienionych fal. Wieloryby wszystkich wód śpiewały o nim pieśni. Śmiech miał szczery, uścisk mocny a w na ościerz otwartej kajucie, po swojemu, uporządkowany świat.
Nie było wśród nas Żeglarza wyższego, nie było wśród Marzycieli drugiego takiego.
Od Elfów Leśnych otrzymaliśmy królewskie czółno a w nim zapasów na miesiąc wędrówki, może dwa. Purpurowy kadłub lśnił w słońcu, powietrze pachniało przygodą. Dumni szkutnicy, wręczając nam wiosła, upewnili się, że wszystko porządnie zaształowane.
Wśród uścisków i wzruszeń żegnaliśmy mieszkańców Lanley. Odprowadzani, przez inne łodzie, ku otwartemu morzu, długo jeszcze, sunąc po stalowo-grafitowej toni, słyszeliśmy Ich błogosławiące pieśni.
Czółno grzęzło w zielonych wodorostach i pływających po powierzchni liściach. Zatrzymaliśmy się w szuwarach. Mokrymi stopami stanęliśmy w miękkiej, gęstej trawie. Posrebrzane listowie osiki drżało lekko na wietrze, ptaki śpiewały a nasiąknięte słońcem wrota lasu, powoli się uchylały. Tkwiliśmy urzeczeni w milczeniu, że nawet, westchnienia zachwytu byś wśród nas nie posłyszał. Po dywanie mchu, na skałę, wyszedł jeleń. Najstarsze drzewo Świata powitało go skrzypieniem. Ślady tysiąca tarć na pniu wskazywały, że znają się od zarania dziejów i każdego roku, spotykają się u progu lata na zrzut poroża.
Przepływały godziny, uderzenie za uderzeniem, otarcie za otarciem, oboje trwali w uporze, siłowali się.
Spod płatów zielonego aksamitu rogów, wyzierał czasem rubin żywej kości. Słońce mijało ośnieżone szczyty, cienie poczęły schodzić z gór. Oni trwali dalej, niestrudzenie, w niemej walce. To dzisiaj, Król leśnych wzgórz zamierzył uwolnić się od ciążącego wieńca, jeszcze dziś, u stóp starej sosny, upadnie jego korona.
Nagły trzask przeszył ciszę. Myśleliśmy, że drzewo padło. Wielki byk podniósł dumny łeb. Na nim zaś, dwa guzy możdżeni poświadczyły, że oboje wytrwali. Wieczorna mgła powoli spowiła wzniesienie i drzewo.
Odwróciwszy się lekko, Władca Lasów, majestatycznie schodził ze skały. Ruszył kłusem między krzewami leśnej jeżyny, jak uskrzydlony, przeskoczył jałowiec.
Już hulał po dziczy, z nim, w tumanie liści, goniły duchy leśne i wiatr.
Księżyc począł płynąć po powierzchni jeziora, odbiliśmy od brzegu, zatrzymując na zawsze w sercu i snach szmaragdowego jelenia.
Przebudzeni z niespokojnej drzemki spostrzegliśmy nagle, jak szare cienie zajmują białe płótna naszych map. Rozrastały się cicho, niepostrzeżenie, udaremniały chęci, tępiły wszelki ducha hart. Nim się obejrzeliśmy, karty planów, pożarł strach, lęki strawiły sieć przewidywanych szlaków, zwątpienie przejmowało właśnie bastiony wymarzonych spraw.
Zdezorientowani patrzyliśmy na siebie, nie dając poznać, że dążenia nas opuszczają.
— Może by tak powoli do domu wracać?
— A może lepiej biec?
Wypływaliśmy właśnie na grafitowe wody cieśniny. Nad nami nieruchome niebo ciążyło jak stal. Czerwona łódź wyróżniała się wyraźnie na nieruchomej tafli.
— Niby podróż spokojna ale widzę kraty, za nimi zaś, uwięzione drzewa.
Chciałem mu powiedzieć: „Spójrz w stronę Słońca, to nie tak!”, lecz oddech już przyspieszył, bicie serca, mięśnie się napięły i wystąpiła gęsia skórka. Coś ścisnęło nam gardła, pięści zacisnęły się w kułak. Gęstniało przerażenie, wlewało się w serca jak zupa. Wpatrzeni w odbicia powierzchni, zapomnieliśmy dociec ich Źródła.
…I ten moment straszny, który mówi wszystko. Gdy w cieniu szyszki mogliśmy widzieć już tylko rozrastającego się, zagrażającego nam sępa.
Nad wodą rósł Stary Jawor. Od czasu naszego kwitnienia, pszczołom, przy nektarze, wśród żartów, coraz częściej rozwiązywały się języki. Nim zawiązałem się w owoc, o lataniu wiedziałem już wszystko; którędy, jak, ile wiatru, ile wolności, absolutnie wszystko. Malutki, chciałem być jak one, chciałem być pszczołą.
Któregoś lipcowego południa jednak, gdy nad zwisającym wiechem naszych kwiatów, wyleciała i stanęła w powiertrzu ważka, zrozumiałem, że o niczym innym już nie zdołam marzyć. Siejąc strach i spustoszenie wśród owadów, latała szybko, precyzyjnie namierzała ofiarę, nikt nie dorównywał jej zwrotnością, tym bardziej oblepiony pyłkiem, upojony trzmiel. Wtedy postanowiłem być ważką. Zanudzałem wszystkich swoimi historiami: Byłem skrzydlakiem, będę ważką, zaraz się przepoczwarzam!
Stary Klon, jako jedyny mnie rozumiał, milczał i uśmiechał się łagodnie gdy po raz kolejny mierzyłem swoje skrzydła, porównując do Jej skrzydeł. Nie mogłem i nie chciałem słuchać, gadania o orzeszkach, korzeniach i przyszłych drzewach. Loty, wielkie loty, były moim celem, natura jętki była moją naturą.
Przed jesienią, nasada ogonka pękła, ostatnim mgnieniem spojrzałem na ciepły uśmiech Jaworu. Wiatr i wirujące skrzydła zaniosły mnie ku wodzie. Wreszcie leciałem, jednak mijane w popietrzu owady, zdawały się nie zwracać na mnie uwagi. Potem potok i poniosła mnie woda…
Zanurzony w strumieniu wszystkiego, zrozumiałem czym jest Przepływ. Jesienią zaś, że ważka jest bardziej „na trochę“ niż klon. Skrzypienie lodu, w którym utknąłem, złamało mi skrzydła ale uzmysłowiło też, że Wszystko jest Wszystkim i Wszystko ma znaczenie.
Wiosną jakimś zrządzeniem, sam nie wiem czego, zdmuchnęło mnie na kamień, wśród mchu. Byłem drzewem i skrzydlakiem, ważką, wodą, lodem, jaworowym klonem, byłem zawsze i jestem drzewem, właśnie przepoczwarzam!
Na wyspie czarownej, tak małej, że naciskiem stopy można by ją było zniszczyć, na prośbę Owadów Gospodarzy, zmniejszyliśmy się, skutecznie. Choć wszystko wydawało się magiczne i piękne, niebo, trawy, świerszczów brzęczenie; umknęło nam, że u ludzi, wraz ze zmaleniem, przyjść mogą lęk i skarlenie.
Pękała Lunaria — judaszowy grosz. Zza niej, mroźny wieczór począł wyzierać i codzienności trzos.
— To wcale nie bawełna, ani diamenty nie są, mi jest zimno no!
— To nie kryształy, ani lusterka, M. ma rację, chodźmy stąd.
Na pustych obręczach Miesiącznicy, świstał zimny wiatr, o zmierzchu zamazywał ślady w śniegu i ten cały mroźny Świat. Wróciliśmy do ciepłego domu, zostawiając kilka marzeń na następny raz.
Zapisz się na newsletter
Wypełnij formularz.
Ważne linki